Gdzie i kiedy powstały Wołosatki? Co i jak grają? Kto stworzył największe hity zespołu? Kto przyczynił się do takiej popularności grupy?
W dziale O zespole prezentujemy odpowiedzi na te i wiele innych pytań, przedstawiamy też ciekawostki. Zapraszamy do małej encyklopedii Wołosatek!
Samba, wysoki poziom piłki nożnej, karnawał w Rio, czy brazylijskie telenowele- zapewne na pytanie „z czym kojarzy Ci się Brazylia?” każdy Polak zasugerowałby jedną z tych odpowiedzi. Jednak gdyby znalazł się na miejscu, a przede wszystkim w stanie Parana, poczułby się jak w domu i bez wątpienia zdziwił, że więcej tam polskości niż w Warszawie.
Po przemierzeniu oceanu i trzech rejsach samolotem w końcu wylądowaliśmy w Kurytybie- stolicy stanu Parana, położonym na południu Brazylii. Ku naszemu zdziwieniu nikt nie przywitał nas brazylijskim „bom dia”, ale polskim „dzień dobry”. Na lotnisku czekał już nasz pilot i opiekun, jak się potem okazało niezawodny ksiądz Kazimierz Długosz. Towarzyszył mu nasz prywatny kierowca, o zaskakująco z Polską się kojarzącym imieniu- Cleo, trzymający z rękach kartkę z napisem „BANDA Wołosatki”. I tym sposobem już w pierwszych minutach pobytu w Brazylii staliśmy się grupą muzyczno- przestępczą.
Nie wierzyłam, gdy usłyszałam po raz pierwszy, że Niagara, przy wodospadach Iguazu to taka mała rynna, ale przekonałam się o tym na własne oczy! Bo czym są trzy spadki, przy prawie trzystu. Na zwiedzanie wodospadów warto zabrać ze sobą płaszcz przeciwdeszczowy, bo zimny prysznic tam gwarantowany, ale przemoczenie każdego ubrania warte jest tego widoku! Brazylijczycy mają na swojej ziemi jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie, które bez wątpienia zapamiętam na zawsze, to dziwne, że wodospady Iguazu nie zostały nazwane jednym z cudów świata.
Jadąc do Brazylii wiedziałam, że tym razem będziemy koncertowali dla tamtejszej Polonii, ale niewiele wiedziałam o tych ludziach. Spodziewałam się, że jak wielu innych Polaków wyjechali za granicę w celu lepszej pracy i zarobków, a potem zapomnieli skąd pochodzą- nic bardziej mylnego. Polscy chłopi wywożeni byli do Brazylii przed I wojną światową. Wyjeżdżali pełni nadziei na lepsze życie, ale każdy z nich spotykał się z ogromnym rozczarowaniem. Dostawali kilka hektarów ziemi, w samym środku lasu i kilka narzędzi do karczowania drzew i roślin. Wielu z nich nie przeżyło, przetrwali najsilniejsi, ale chociaż od tamtych czasów minęło już kilka pokoleń, ich dzieci i wnuki do dziś mówią po polsku, na obcej ziemi prawie tak dobrze jak my.
Osiedlając się na dłużej w stanie Parana, przyjechaliśmy do małego hostelu w miejscowości Mallet, gdzie już przy bramie, ku naszemu zdziwieniu witali nas gospodarze- oczywiście po… polsku! Pan Tadeusz i jego żona Pani Teresa nie ukrywali wzruszenia z powodu naszego przyjazdu- tylu Polaków na raz w jednym domu, to nie zdarza się tam często. Na ścianie jadalni wisiały zdjęcia ślubne przodków gospodarza. Jak się okazało nazywa się Grzybowski, dokładnie tak samo jak jeden z naszych gitarzystów. Pana Tadeusza wyraźnie ucieszył ten fakt i stwierdził, że pewnie są daleką rodziną. Mężczyzna był w Polsce jakiś czas temu i jak twierdził bardzo mu się tam podobało. W bagażu wiózł ze sobą pamiątkę- metalowe kropidło, co bardzo zaniepokoiło panów pracujących na lotnisku, którzy bali się, że to jakaś broń palna. Od tamtej pory w polonijnym gronie nazywają go Tadeuszem terrorystą- co brzmi bardzo zabawnie ze względu na jego niski wzrost i ogromne serce.
Lecąc do Brazylii baliśmy się, że nasz polski repertuar może tam nie pasować. Nawet specjalnie na tę okoliczność przygotowaliśmy kilka brazylijskich piosenek, żeby zrobić przyjemność tamtejszym mieszkańcom. Spotkaliśmy się jednak z pozytywnym zaskoczeniem, bo nie dość, że wszyscy świetnie się bawili, to jeszcze wyczekiwali nas i przyjmowali z otwartością i życzliwością. Pierwszy koncert dla Polonii zagraliśmy w Mallecie. Nigdy nie zapomnę swojego wzruszenia, gdy przed wejściem czekały na nas dwie dziewczynki i chłopiec ubrani w przepiękne krakowskie stroje. A żeby tego było mało, przywitali nas chlebem i solą! Potem każdy kolejny fakt zadziwiał coraz bardziej. Nie dość, że wiele osób miało ze sobą jakiś polski rekwizyt, jak szalik, koszulka, czy choćby chusta z folklorystycznymi wzorami, to na dodatek prawie każdy mówił po polsku i to naprawdę dobrze! Na koncercie zjawiły się wszystkie pokolenia, od osób starszych, po najmłodszego, trzymiesięcznego chłopca, który dzielnie wytrzymał wtulony w mamę na widowni. Przygotowaliśmy dla słuchaczy kilka pytań o polskiej tematyce i na wszystkie odpowiadali bezbłędnie. Nigdy nie spodziewałam się, że kilkanaście tysięcy kilometrów od mojego miasta mogę czuć się jak wśród swoich. Ci ludzie szerzą w domach polskie obyczaje od zawsze, rozmawiają po polsku, uczą swoje dzieci mówić po polsku, choć w szkole mówi się tylko po portugalsku i utrzymać w domu taką tradycję to wielkie wyzwanie. Mallet, to tylko jedna z miejscowości, gdzie koncertowaliśmy dla Polonii, ale żadna z nich nas nie rozczarowała. Ludzie pomimo deszczowej pogody przemierzali trudne, leśne drogi by móc się z nami spotkać. Po każdym występie mieszkańcy rozmawiali z nami, opowiadali którym są pokoleniem, często też z jakiego miasta w Polsce pochodzą ich przodkowie, czy może kojarzymy ich nazwisko. Mówili ze łzami w oczach, głodni polskości, opowieści o tym jak to jest w naszym kraju, z marzeniami, że bardzo chcieliby tam pojechać lub radością, że już kiedyś udało im się tam być, ale bardzo tęsknią za ojczyzną. Ponadto w miastach takich tak San Mateus do Sul, czy Cruz Machado na witrynach sklepowych widniały polskie nazwiska, czy biało- czerwona flaga. Przechodząc przez próg sprzedawczynie od razu rozpoznawały skąd jesteśmy i rozmawiały w naszym ojczystym języku. Wśród polonii brazylijskiej panuje zwyczaj, że kiedy się z kimś spotykamy, pytamy go „Zdrowo? Mocno?”, co jest formą przywitania, a chociaż do Polski już wróciliśmy, wspominając czas spędzony w Brazylii, nadal w naszym zespołowym gronie używamy tych słów na powitanie.
Na kilka ostatnich dni pobytu wróciliśmy do Kurytyby. Tuż po przyjeździe czekały na nas nasze nowe, brazylijskie rodziny. Podzieliliśmy się parami i zostaliśmy przyjęci do domów. Wołosatki koncertują już od ponad czterdziestu jeden lat, ja mam tę przyjemność od ponad ośmiu i choć zwiedziłam z zespołem już wiele krajów, nigdy w żadnym z nich nie spotkałam się z taką życzliwością. Zostaliśmy przyjęci jak długo wyczekiwani goście, poznaliśmy życie prawdziwej brazylijskiej rodziny od środka, od samego jej serca, które przed nami szeroko otworzyła. Jednego wieczoru, wspólnie z brazylijskimi przyjaciółmi oprawialiśmy muzycznie mszę świętą i chociaż odprawiano ją w języku portugalskim, miałam wrażenie, że rozumiem słowa jak oni wszyscy. Tamtejsze msze wyglądają inaczej niż polskie. Więcej się tam śpiewa, gra na wielu instrumentach i sprawiają wrażenie weselszych. Podzieliliśmy się sprawiedliwie repertuarem ze scholą parafialną. Melodia ostatniej pieśni już na początku wydała nam się znajoma, ale nie kryliśmy zdziwienia, kiedy usłyszeliśmy, że śpiewają też nasze, polskie słowa! Dla Brazylijczyków, którzy nie mieli styczności z językiem polskim to ogromna trudność nauczyć się choćby kilku słów, tym przyjemniej zrobiło nam się na duchu, że tak się dla nas postarali.
Po 11 dniach pobytu przyszedł czas na powrót do domu. To na pewno zbyt krótki okres by oceniać tamtejszych mieszkańców, czy udawać znawcę brazylijskiej kuchni - choć ta przez tych kilka dni ani razu nas nie zawiodła. Bez wątpienia jednak ani jeden z napotkanych przez nas ludzi nie pozostawił złego śladu w naszej pamięci. Na zawsze zostaną nam wspomnienia o Brazylii, w której szerzy się polskość bardziej niż na terenie naszego kraju, w której każda polska opowieść, słowa piosenki, czy choćby uśmiech na polskiej twarzy zostanie zapamiętany na długo. I chociaż nie zatańczyłam tam ani jednej samby, wcale nie żałuję, bo teraz mam swój własny, znacznie lepszy niż wcześniej, prawdziwy obraz Brazylii.
Monika Woźniak